Let’s travel together.

Wyjazd prawie udany

Loading

Zbliża się nasz wyjazd na wakacje, więc zaczynam trząść się z nerwów, bo o wszystkim trzeba pomyśleć, niczego nie zapomnieć, a i tak może się okazać, że nasz urlop to pasmo niekończących się perypetii, co oczywiście jest moją winą. Tak jakbym miała za uchem slide z kartą SD, na której działa aplikacja, która wysyła mi przypomnienia o wszystkich niezbędnych rzeczach na wyjazd. Żadnego chipa w głowie nie mam, dlatego od czasu do czasu przydarzają nam się wyjazdy, których niefortunność jest jak najbardziej moją winą.

W tym roku wybraliśmy się na długi weekend majowy nad morze. Wymyśliłam sobie, że będą to Żuławy Wiślane, choć mamy tam dość daleko.  Można powiedzieć, że to drugi koniec Polski, ale nigdy tam nie byłam i naprawdę chciałam zobaczyć coś innego niż zachodnie Pomorze, na które zwykle wyjeżdżamy. W końcu mąż mój zgodził się ze mną, że może być całkiem ciekawie, i zaczęliśmy szukać jakiegoś domku. Wrzuciłam w wyszukiwarkę Krynicę Morską i zaczął się mój rejs przez odmęty internetu, w poszukiwaniu domku spełniającego nasze oczekiwania. W końcu wynalazłam kilka ofert, z których, oboje zgodnie z mężem potwierdziliśmy, jedna była bardzo fajna. Piękne białe domki w stylu skandynawskim z małym ogrodem i placem zabaw tuż obok wejścia. Nie musiałabym ślęczeć na jakiejś miejskiej piaskownicy, wydłubując z piachu kocie kupy i klepiąc w dno wiaderka po raz setny powtarzając „Babo, babo udaj się”. Drogo, ale cóż, spodobało nam się.

Zanim zapłaciłam, postanowiłam jednak zobaczyć jak to wygląda na google street i czy nie ma w pobliżu jakiejś farmy tchórzofretek albo fabryki przetwórstwa rybnego, z której kabaniłoby dorszem w promieniu dziesięciu kilometrów, a z morską bryzą, to może nawet dwudziestu. Wpisałam Krynicę i ulicę Słoneczną, i oczom moim ukazał się ogród, ale domków ni w ząb nie mogłam umiejscowić, choć obraz powiększyłam tak, że nawet kretowiska było widać. Uznałam jednak, że skoro domki wyglądały na całkiem nowe, to pewnie jeszcze ich po prostu nie ma, bo zdjęcie zrobiono przed ich wybudowaniem. A czarne punkty to nie kretowiska, tylko zarysy fundamentów. I zapłaciłam.

Krótko przed wyjazdem jak zwykle nie zrobiliśmy nic, żeby moment wyjazdu był radosnym porankiem, rozświetlonym promieniami słońca, miękko opadającymi na chodnik prowadzący wprost do naszego samochodu i biegnące po nim dzieciaczki z balonikami w ręku. Nie, to zawsze musi być jakiś armagedon, tsunami pakowania walizek, urwanie chmury z gradobiciem kurew lecących jak siekiery, przed którymi trzeba robić uniki, schylając się wpół.  Jak zwykle nie spakowaliśmy się dzień wcześniej i jak zwykle nasz samochód nie czekał na podjeździe radośnie podrygując na czekającą go podróż.

Dzień wcześniej usłyszałam tylko, że dobrze by było, gdybyśmy wyjechali koło 6.00, żeby spędzić większą część dnia nad morzem, a nie w podróży. Co zabrzmiało równie irracjonalnie i śmiesznie jak wiadomość, że przećwiczyłam cały workout z Cindy Crowford albo że nie wypiłam ani grama cytrynówki w ciągu tygodnia. Nierealne. Zwłaszcza, że poszłam spać po 1.00.

Mniej więcej około 4.00 rano zwlókł się z kanapy w salonie mój mąż, który niefortunnie zasnął i na moje próby obudzenia go w celu teleportacji do sypialni, zareagował li tylko pojedynczym chrapnięciem. A więc zwlókł się i właśnie wtedy naszła go nagła, niespodziewana myśl, która wierciła mu w głowie dziurę aż postanowił ją rozwikłać, angażując w to śpiącą mnie.

Kiedy unosiłam się w jasnym tunelu mojego snu, mąż uznał, że 4 rano, to dobry moment, żeby wyciągnąć mnie z powrotem do świata żywych, co uczynił pełnym uczucia potrząśnięciem. Nachylił się nade mną, a ja spod sklejonej powieki, ujrzałam hobbita ze zwisającymi uszami, a nie mojego ślubnego, co ostatecznie wytrąciło mnie ze snu.

– Co! Co! – wymamrotałam przestraszona, odganiając się rękoma.
– Joanna, zapłaciłaś OC za samochód?
– Co? Jaki ocet? Ach, to… Zapłaciłam… – potwierdziłam bełkocząc jakby mi nie puściło znieczulenie od dentysty, bo rzeczywiście robiłam jakieś przelewy do ubezpieczalni.

Kiedy zeszłam po 7.00 na dół, nic nie było przygotowane do wyjazdu.

– Gdzie masz polisę? – usłyszałam na dzień dobry.
– Tu – podałam mężowi dokumenty mojego samochodu.
– Ale to nie ten samochód! 

Ups.

– Jak nie ten? To co miałam zapłacić?
– No, ten samochód i drugi też!
– Jezusie, nie wiedziałam, że tam też polisa się skończyła! No to nie można tego jakoś zapłacić?
– Znajdź dokumenty i zapłać. Poza tym dzisiaj sobota.

No i w tym cały ambaras, że nie mogłam znaleźć żadnych dokumentów, żadnego listu z ubezpieczalni z magicznym kwitkiem, na którym rząd cyferek oznaczałby klucz do naszej polisy na następny rok. Bez tego nie mogliśmy ruszyć się z domu. Przynajmniej nie tym samochodem. Dużym, wygodnym, nowym i kupionym specjalnie na długie, rodzinne wypady. Umarł w butach.

Do 10.00 nic nie zdołaliśmy zrobić: ani zdobyć numeru konta, ani się zalogować, ani skontaktować z przedstawicielem w salonie.

Powlekliśmy się więc naszym starym kombiakiem, zapakowani po sufit, z wielką chęcią dojechania do Krynicy Morskiej, do naszego pięknego białego domku w stylu skandynawskim.

Droga nam się dłużyła, wyjechaliśmy późno, więc już wiadome było, że raczej nie spędzimy tego dnia na plaży, za to na pewno zobaczymy zachód słońca.

Kiedy wjechaliśmy na Mierzeję Wiślaną ochów i achów nie było końca. Było pięknie: lasy, z jednej strony morze, z drugiej jezioro, piękna, kręta droga bez żadnej zabudowy – to tutaj mieliśmy spędzić te kilka dni naszego weekendu. Po wstępnym zachwycie, zaczęliśmy szukać domków, ale pod wskazanym adresem nie było nic, tylko działka i jakiś dziwny budynek. Tak zresztą, jak na zdjęciu w google street.

Postanowiliśmy popytać. Obok była budka z piwem i żarciem, a tam kilku panów Ździśków, popijających jasne pełne z kija. Mąż podjechał i otworzył szybę.

– Szukamy tu takich domków, podobno są pod tym adresem…
– Nie… – pokiwały dwie głowy pełne wąsów. – Tu nic nie ma takiego.

Wtedy mnie tknęła jasność z nieba. Zajrzałam do komórki, żeby sprawdzić jeszcze raz dokładnie adres. Ulica się zgadzała, numer też, za to miasto… niestety nie. 

– Jantar! Te domki są w Jantarze, a nie w Krynicy – wykrzyknęłam radośnie. Ha! Problem rozwiązany! Tamdaramdamdam!
– Jantar? A, to ze 20 km stąd, niedaleko! – usłyszałam od panów, co przyjęłam z wyraźną ulgą, bo cóż by to było, gdyby Jantar był na przykład na Pomorzu Zachodnim? Albo w Czechach?

Jednak wieść ta wcale nie pocieszyła mojego męża. Mięśnie na jego szczęce lekko drgnęły, nie wróżąc nic dobrego, ale trzymał jeszcze fason.

– Ach te kobiety – powiedział do Ździśków i pomachał im na pożegnanie. – Hahaha! Zawsze coś pokręcą, hahaha!

Dobry humor jednak znikał stopniowo wraz z podnosząca się szybą. W tym momencie uświadomiłam sobie, co palnęłam i jak beznadziejne jest moje położenie. Tak się walnąć! To mi się nie zdarzało. Ale teraz to nie była żadna karta przetargowa. Mój mąż zamienił się w Angry Birdsa i wysyczał:

– To jak to sprawdzałaś? – powiedział Red, Chuck i Bomb w jednym. – Krrrrrynica Morsssska, tak?
– Bo sz-szukałam w Krynicy, a pewnie wyszukiwarka podała jeszcze inne lokalizacje w pobliżu, a ja nie zauważyłam. Oj, dobra, przecież to niedaleko!
– Lepiej NIC już nie mów!

W samochodzie zaległa cisza. Dzieci przycupnęły wystraszone jak ptaszęta, które lekki powiew wiatru podrywa do lotu. Trawy położyły swoje źdźbła płasko do ziemi. Wrony odfrunęły. Słońce zaszło za chmury. Jelenie przystanęły, jakby wyczuwając niebezpieczeństwo, i zawróciły do lasu…

Ja postanowiłam odmówić koronkę do Miłosierdzia Bożego, wszak mój żywot wisiał na niechybnym włosku. Jezusie, żeby te domki w ogóle stały i żeby były białe, w stylu skandynawskim! Inaczej po mnie!

Do Jantaru dojechaliśmy w kompletnej ciszy. Nikt nie śmiał się odezwać, cokolwiek bym zresztą nie powiedziała, zabrzmiałoby głupio, niestosownie do powagi sytuacji. Pod domkami, białymi, w stylu skandynawskim, mąż wypuścił trochę powietrza. Jednak całe to zajście, moja niefortunna pomyłka, odbija mi się czkawką do dziś. „Na pewno TU jedziemy? Sprawdź!”. „Spisz sobie dokładnie adres, I MIASTO!”.

No to sprawdzam. Camaiore. Na pewno!

Wyjazd prawie udany

Wyjazd prawie udany

Wyjazd prawie udany

Wyjazd prawie udany

Wyjazd prawie udany

Wyjazd prawie udany

 

Może ci się również spodobać
6 Komentarze
  1. MatkaBezKitu mówi

    Piękne zdjęcia:)

    1. Joanna - Dom na głowie mówi

      Dzięki 🙂 Wybrałam 5 ładnych z 5000 tysięcy brzydkich 😉

  2. Karolina Kary B mówi

    Ojtam, dobrze, że nie Krynica-Zdrój 😉

    1. Joanna - Dom na głowie mówi

      No to by było, już bym nie żyła 🙂

  3. Kobietapo30 mówi

    haha…no tak, miasto ma znaczenie 😉 ale w sumie tak to jest i skądś to znam, akcje z polisą też, dobrze, że de facto udało się dotrzeć na miejsce 🙂 z przygodą 😉

    1. Joanna - Dom na głowie mówi

      O tej polisie to człowiek zawsze jakoś tak zapomina, a potem takie numery wychodzą.

Zostaw odpowiedź

Twoj adres e-mail nie bedzie opublikowany.