Plażowanie to nieodzowny i nieuchronny punkt programu podczas wakacji. Szczególnie, kiedy jedziemy na nie z dziećmi. Bo co nasze pociechy pamiętają z wakacji? Nie zabytki, nie nowe kultury, a broń Boże na pewno podróż ich nie kształci i nie poszerza horyzontów. Nasze dzieci pamiętają z wakacji plażę, zabawy w wodzie i ewentualnie kuchnię regionalną w postaci pizzy lub różnych smaków lodów. Na wakacjach nie da się wprost obejść bez piasku i leżenia plackiem, najlepiej w pierwszej linii, tak, aby nogą zawrócić dziecko, niefrasobliwie pędzące wprost do wody. No, bo wstać się przecież nie chce.
W tym roku wybraliśmy się na wakacje w okolice Viareggio w północnej Toskanii. Jak się później okazało, nie był to szczęśliwy wybór, bo choć plaże długie i szerokie, to wszystkie płatne, podobno 40 euro za dzień. Gdyby za tą kasę jakiś Dżolero z sześciopakiem i w stringach przynosił mi drinki z palemką albo zrobił masaż, to nie miałabym nic przeciwko. Za samo leżenie jednak nie warto tyle płacić. Znaleźliśmy więc gdzieś na końcu miasta publiczną plażę, ale chyba było gorzej niż nad Bałtykiem w Mielnie w szczycie sezonu. Jedno, co było widać, to morze. Morze ludzi.
Poszukaliśmy więc troszkę mniej ludnego miejsca i trafiliśmy do Marina di Vecchiano, która znajduje się na terenie parku krajobrazowego, jadąc w kierunku Pizy. Plaża bezpłatna, długa i szeroka, no i najważniejsze: mniej ludzi. Za to, tak jak wszędzie, pełno handlarzy lawirujących między leżakami a klapkami, grabkami i innymi akcesoriami turystów niczym Alberto Tomba na slalomie gigancie.
– Gelatti, birra, aqua, fresca! – słyszeliśmy co jakiś czas monotonny głos. Z czasem ta mantra męczyła gorzej niż stojące przed kasą dzieci, marudzące za gumą Mambą, której nie chcę im kupić.
Oczywiście, jako zaprawiona w bojach turystka, nie wdaję się w konwersację z mieszkańcami Senegalu czy innego afrykańskiego państwa, paradujących po plaży z naręczem bransoletek czy piramidą kapeluszy. Już raz biegł za mną jeden taki w Egipcie i próbował zarzucić na mnie chustę, o cenę której pytałam krótko przed tym, zanim spieprzałam aż się kurzyło, klucząc między grobowcami Tutenhamona a Ramzesa IX. Tym razem odmawiałam krótko, acz zdecydowanie,
– No, THANK YOU! I daj mi już spokój! – zanim pogrążałam się w dalszy ciąg lektury, widziałam jeszcze skrzywioną twarz, wyrażającą pogardę na temat mojej skromnej, białej osoby.
Jednak jeden raz zrobiłam ustępstwo. Pomimo wielu gadżetów, jakie dostępne są na rynku, nie przygotowałam się na plażowanie jak należy. Jak zwykle zresztą, wszak jesteśmy niezbyt ogarniętą rodziną. Oczywiście miałam torbę termiczną, wkłady chłodzące, specjalny kocyk do plażowania i zestaw nowych strojów dopasowanych do mojej aktualnej fizis na ile się dało, jednak zabrakło zwykłego parasola.
Nie wiem, jak to się stało, że przez tyle lat, podczas których nasz plażowy ekwipunek nie był zasilony przez kolorową ambrellę, mój mózg nie wyparował na plażowym rożnie. Albo część jednak ubyło, czego konsekwencją są teraz moje niezbyt mądre wpisy. Rok temu, na naszych wakacjach na Korsyce pogoda była idealna – dwadzieścia parę stopni, wiaterek i nadchodzący zza gór, codziennie koło 15.00, letni deszcz. I jakoś się obeszliśmy. W tym roku przed wakacjami nie było jakoś czasu na zakupy (albo przytomności umysłu), a na wakacjach szkoda kasy, bo wiadomo, że afrykański supermarket, choć przychodzi prosto do klienta, nawet po negocjacjach, ceny ma z kosmosu. Jednak w końcu za całe 15 euraków zakupiliśmy parasol i poza tym, że go parę razy zwiało i musiałam za nim biec przez pół plaży, to służył nam do końca, a ja nie dostałam udaru z tego gorąca.
To jednak nie był jeszcze koniec plażowych zakupów. Podczas monotonni wylegiwania się w promieniach letniego słońca, zdarzały się dni, że się działo! Przyjeżdżał na plażę supermarket! Ach, co to był za raj grzebać w ciuchach i szukać fajnych łaszków. My też nie oparłyśmy się letniej wyprzedaży.
– Tre euro! Tre euro! – usłyszałyśmy któregoś dnia i poderwałyśmy się jak poparzone z ręcznika.
Tuż obok leżała góra ciuchów i wszystkie po tre euro! No, panie, okazja nie do odrzucenia. Przewracałyśmy jak szalone w tym nieładzie sukienek i koszulek, przymierzałyśmy to spodnie, to spódnice zaciągając portki bez określonego rozmiaru w nadziei, że wysiedziane cokolwiek podwozie wejdzie w kolorowy łaszek. Mi się nie udało i odeszłam jak niepyszna ze stoiska. Co z tego, że tre euro, jak nie ma oferty dla pań w średnim wieku!
Ogólnie poza tym nic się ciekawego nie działo. Pochłonięta lekturą nowej Grocholi, nie kontaktowałam ze światem obecnym. Chyba, że mąż zapadał w drzemkę i trzeba było patrzeć na dzieci.
Jednak któregoś razu zadziało się! Kiedy tak obserwowałam kąpiących się w wodzie chłopców, z prawej strony nadeszła Psiara. Pani, którą tak nazwaliśmy i którą ciągle spotykaliśmy w tym samym miejscu, postanowiła przejść się z psem. Był to duży labrador, trochę przy kości, podobnie jak właścicielka. Ów psiór stanął nagle tuż przede mną, obwąchał zbudowaną przed nasze dzieci twierdzę, po czym zupełnie bez krępacji wylał się wprost do zamkowej baszty! Pani tymczasem oglądała chmurki, a potem, jakby nigdy nic, ruszyła do przodu, kontynuując przerwany spacer. Zdębiałam i ze zdziwienia przetarłam oczy! Czy ją Bóg opuścił? Jej pies wysikał się na budowlę naszych maluchów, a ona nic, kuźwa, nawet nie mrugnęła okiem! A przecież budowanie zamku jeszcze nie było skończone. Dzieciaki wyjdą z wody i będą dalej grzebać w piachu wymieszanym z psimi odchodami. Noż kurwa, nie wytrzymałam. Poderwałam się z ręcznika, co rzadko mi się zdarzało, z impetem godnym Ewy Chodakowskiej, i wydarłam się na babsztyla po angielsku:
– Hej, dzieci się tu bawią! – i pokazałam jej zamek z piasku.
Baba udała, że nie kuma o co chodzi i odeszła, a pies zadyndał na do widzenia swoimi wielkimi jajkami.
– Widziałaś to? – zagadałam do mojej przyjaciółki, leżącej kilka metrów obok, która nie zwróciła na to zajście uwagi, bo czytała książkę. – Jeszcze brakowało, żeby ten kundel zrobił mi tu kupę!
Historia jednak nie skończyła się wraz z odejściem Psiary, bo jak się okazało wielu ludzi tu przychodziło z psami i się przechadzało z nimi wzdłuż morza. Za każdym razem, gdy jakiś kudłaty osobnik przechodził obok naszego zamku, wyczuwał obce smrody i zostawiał swoje. Znowu wyraziłam swoje oburzenie, które nic nie dało, bo takich psów przeszło jeszcze kilka i za każdym razem było to samo.
Koniec z końców dzieci bawiły się gdzie indziej, a ja już nie reagowałam na chodzące wokół i kąpiące się w tej samej wodzie psy. Jak widać chyba to norma we Włoszech albo plaża, na której było to dozwolone, a my o tym nie wiedzieliśmy. W każdym razie na koniec naszego pobytu, w dole wykopanym niedaleko nas, pewien tata postanowił wysikać swojego synka. Mały załatwił swoje sprawy, a chwilę później przyszło inne dziecko i zaczęło się bawić dokładnie w tym samym miejscu. Nikt nic nie powiedział, a mi mowę odjęło. Też nie zareagowałam.
Generalnie jednak dzieciaki na plaży miały raj. Wysmarowane filtrami i z łopatkami w rączkach, kopały w piachu, biegały i harcowały w wodzie aż miło. Towarzystwa dotrzymywali im dzielni tatusiowie, więc spokojnie i bez napinki mogłam oddać się lekturze, która mnie wciągnęła na dobre.
Malutek w tym roku bał się wody, więc bawił się obok naszego legowiska. Po godzinie intensywnego kopania w piachu i zbierania muszelek do pudełka po tamponach, mały eksplorator wbiegał na koc zarzucając piachem na moją książkę i komunikował: „Mama, cie pać”, po czym owijał się w ręcznik jak w kokon, że nie było widać nawet czubka nosa, i zasypiał na dobre 2-3 godziny.
Te matki, które obok usypiały godzinami dziecko, żeby wykraść dla siebie godzinę czy dwie spokoju, pewnie mi zazdrościły. Ja sama dziękowałam Bogu, że mam taki komfort. Pamiętam jako żywo, kiedy kilka lat temu wszyscy leżakowali, popijając drinki, a ja robiłam wycieczki z wózkiem wzdłuż i wszerz plaży, łypiąc zazdrośnie na turystów czytających książki w błogim spokoju. Moje dziecko było wyjątkowo oporne na sen i nawet turkot kół na drewnianych klepkach chodnika nic na niego nie działały. Jak żuk swoją kulkę, toczyłam wózek w nadziei, że dziecię zamknie oczy choć na 20 minut. Zwykle nie przekraczał tego czasu, a ja znów nie miałam wakacji od bycia matką.
W tym roku, jak zwykle, zabrałam książkę do czytania. Nowa powieść Grocholi, „Przeznaczeni”, okazała się idealną powieścią na plażę i trudno było mi się od niej oderwać. Od czasu do czasu robiłam sobie przerwę od lektury i obserwowałam sąsiadów. Tak się złożyło, że niektórzy lokowali się tam, gdzie my i w rezultacie mieliśmy obok siebie ciągle znajome twarze. Niesamowite, że w tym gąszczu ludzi udawało się kilkakrotnie spotkać te same rodziny! A niektóre to były prawdziwe osobliwości.
Na przykład przychodził taki wysoki pan z dwójką synów i żoną, chyba Niemiec, i widać wziął sobie za punkt honoru dokopać się do jakiegoś drugiego dna, bo zaopatrzony w wiadro z Obi, drążył tak głębokie doły, że ledwo go było z nich widać. Nad krawędzią stały jego dzieci i przyglądały się, co robi ich rodzic. A on, ogarnięty szałem wysypywania piachu na zewnątrz, jakby nie jarzył, że wygląda to kuriozalnie. Kopiący doły (tak go nazwaliśmy z indiańska) stał się jednak inspiracją dla mojego najstarszego syna, który jako również najstarszy wiekiem z całego naszego dziecięcego towarzystwa, nudził się trochę. Kopanie dołów stało się przedmiotem cichej rywalizacji. Jeśli przyszliśmy wcześniej i dziura już była, Kopiący Doły oceniał sytuację i próbował wykopać coś większego i na przykład z cieśniną prowadzącą do morza. Kiedy my przyszliśmy później i trafialiśmy na ogromną dziurę na plaży, stwierdzaliśmy, że Kopiący Doły gdzieś tu jest. Ostatecznie doły stały się pułapką na krążących po plaży handlarzy, którzy omijając je z daleka, mieli utrudniony do nas dostęp.
– Ciao, Bella! – udawało się jednak któremuś przedrzeć przez zasieki i już dyndały mi nad głową jakieś afrykańskie drewniane koraliki, amulety i pierścienie rodem z „Arabelli”.
Chodziła też między turystami kobieta, niosąc na głowie kosz z różnymi precjozami. Chciałam jej zrobić zdjęcie od tyłu, żeby twarzy nie było widać, a ona się akurat odwróciła. Jezu, jak mnie ta baba zwyzywała! O matko! Aż się ręcznikiem zakryłam, aż splunęłam przez ramię trzy razy, żeby odczynić urok! Bo jeszcze mąż mnie zostawi albo co. Już więcej nie pstrykałam aparatem bezmyślnie, choć folklor na tej plaży był na całego .
Na plażę zwykle wybieraliśmy się godzinami, a potem narzekaliśmy, że zajmuje nam to tyle czasu, a nad wodą jesteśmy w najgorszy skwar, największy tłok i mało mamy wieczorem czasu na wyjście na miasto, bo obiad szykowaliśmy na 20.00. No, ale jak tu sobie odmówić porannej kawki? Pogawędek na leżaku w pięknym ogrodzie? Powolnego, nieśpiesznego szykowania się? Wszyscy tego potrzebowaliśmy. Jednak na koniec naszego pobytu padły wzajemne wyrzuty, że się długo szykujemy i nikt nie poczuł się winny. Zrobiliśmy więc wyścig, kto pierwszy dojedzie na plażę. Było to strasznie śmieszne, bo ścigaliśmy się jak dzieci, żeby tylko udowodnić, że damy radę. Mój mąż dostał nawet po głowie, bo nie chciało mu się stać w korku, a kiedy wyjechał inną drogą wlekliśmy się przez jakieś wiochy i ostatecznie zabrało nam to jednak więcej czasu niż zwykle. Okazało się, że takim sposobem zaoszczędziliśmy dwie godziny i dzięki temu udało się wybrać na wieczorne zwiedzanie do Pizy.
Ogólnie mam średnie wrażenie z toskańskich plaż. Ta akurat nie była najgorsza, ale tłok, handlarze, którzy co chwila zawracają gitarę, trochę ujmowało uroku wakacyjnemu odpoczynkowi. Dzieciaki jednak miały frajdę i jeśli jest piasek i woda, to w zasadzie można uznać, że wakacje się udały.
I tak w rzeczy samej było.
A wy gdzie plażowaliście w tym roku? Macie jakieś sprawdzone zakątki, spokojne miejsca, piękne zatoczki, w których widać pływające kolorowe rybki? Podzielcie się!
no niezle, mieliscie wesolo…co do wyposazenia na plaze – to jest ono tak ogromne, ze nie dziwie sie, ze nie mialas parasola…
z tymi akcjami pieskowymi…to widzialam podobne akcje, ale w Turcji…i to nie tylko biegajace sikajace ale tez zostawiajace ciezsze dziala. wiadomo inna kultura, ale szok chyba podobny. w tym roku podczas weekendowego wypadu nad polskie morze moje dwie cory bawily sie z dziewczynka tuż przy morzu, w pewnym momencie mala zawolala do babci, ze chce male siusiu do wody (widac nie pierwszy raz), po czym rezolutna babcia zdjela jej majty i pozwolila jej wysikac sie w powietrzu o krok od moich bawiacych sie dzieci…nie pozostalo nam nic innego jak zebrac zabawki, ktore moje córy użyczyly dziewczynce i udac sie gdzie indziej…ech
Czasami ludzie naprawdę nie mają wyczucia i wyobraźni. Patrzą tylko na siebie i własną wygodę, nie mając na względzie osób, które są takimi samymi użytkownikami plaży jak oni. No cóż, są ludzie i ludziska, czasem chyba trzeba się jednak odezwać, żeby może następnym razem zwrócili uwagę na to, co robią.