Przemierzając Norwegię, myślałam, że największą atrakcją będzie dla mnie półka Preikestolen. No cóż, i widowiskowa, i trochę strachu było, a i wysiłek, żeby wejść, też spory. Jednak to nie było to. Nie góry, nie fiordy i nie panoramy…
Ale zanim dotarliśmy do tego miejsca, które nas urzekło, jeszcze przed ulokowaniem się na campingu w Laerdal, postanowiliśmy zobaczyć Naerofjord – jeden z najpiękniejszych fiordów w Norwegii, wpisanych na listę UNESCO. Rzeczywiście, turkusowy kolor wody, potężne góry i małe, urocze domki pomalowane na biało i bordowo zasługują na uznanie. Ogrom przyrody, wszechogarniający spokój i kolory fasad kontrastujących z głęboką zielenią, sprawiają, że nie chce się stamtąd wyjeżdżać. My wjechaliśmy do wsi Bakka i tam mogłabym przyjechać na uspokajający urlop. Zresztą są tam domy na wynajem z firmy InterChalet. Co ciekawe, wpływają tam też ogromne statki i promy.
Następnego dnia pojechaliśmy na wschód od Laerdal, aby zwiedzić kościół w stylu stav. Chciałam obejrzeć choć jeden taki zabytek, bo rzeczywiście wygląda to imponująco. W Polsce też mamy kościół w tej architekturze. Zresztą, jak wyczytałam w przewodniku, kościół Wang, który jest w Karpaczu, pochodzi właśnie z Norwegii. Został kupiony przez króla pruskiego Fryderyka Wilhelma IV i przewieziony do Polski, a potem na nowo postawiony w Karkonoszach. Trafiliśmy więc do Borgund.
Wracając tą samą drogą, wjechaliśmy na trasę nr 5, z zamiarem zobaczenia Jostedalbreen. Jest to największy europejski lodowiec i naprawdę warto go zobaczyć. To właśnie lodowiec zrobił na nas największe wrażenie, o którym pisałam w poprzednim wpisie. Ogrom tego tworu, jego monumentalność powalił nas na kolana. To było naprawdę wielkie wow! Staliśmy pod jego topniejącym językiem i podziwialiśmy piękno mieniącego się w słońcu lodu. Do lodowca dojechaliśmy doliną Jostedal i trafiliśmy na jęzor zwany Nigarsbreen. Trzeba było dojść jakieś dwa kilometry po wielkich kamieniach, kładkach, trzymając się miejscami sznurów. Pod samym lodowcem można było poczuć się malutkim człowieczkiem. Szczególnie widząc w oddali małe czarne kropeczki posuwające się ostrożnie po grzbiecie tego lodowego giganta. To oczywiście turyści, którzy skorzystali z oferty wycieczki z przewodnikiem. Co ciekawe, są również trasy przygotowane dla rodzin z dziećmi. Stojąc pod lodowcem, trzeba uważać na odpadające od czasu do czasu, na skutek topnienia, kawałki lodu.
Oniemiali z zachwytu ruszyliśmy w drogę. Celem był Sognefjord – najdłuższy w Norwegii fiord i drugi co do wielkości na świecie. Obejrzeliśmy go z samochodu i po przepłynięciu promem z Hella do Dragsvik pojechaliśmy drogą nr 13 na północ.
Okazało się, że trasa ma status widokowej i znowu zostaliśmy pochłonięci przez góry, doliny i rzeki. Jadąc tą trasą wjeżdżaliśmy w wysokie góry i podziwialiśmy wspaniałe panoramy trzęsąc się z zimna, bo różnica temperatur wynosiła ponad 10 st. C. Zaraz potem otaczał nas śnieg, zamarznięte jezioro i jakaś samotna farma. Za kilka kilometrów jechaliśmy znów w dół, podziwiając liczne wodospady, rzekę i małe wsie.
Późnym wieczorem dojechaliśmy do miejscowości Olden i wynajęliśmy hyttę, bo było tak zimno, że w namiocie to chyba nie przetrwalibyśmy. W miejscowości jest kilka ciekawych i dobrze wyglądających campingów, szczególnie na drodze prowadzącej do Briksdal, gdzie jest punkt wypadowy na najbardziej popularny lodowiec w Norwegii. Nie wspinaliśmy się tam tym razem, bo lodowiec już widzieliśmy, a szkoda nam było czasu.
Po południu dojechaliśmy do miejscowości Stryn i tam skręciliśmy w drogę nr 15. Naszym celem był Geirangerfjord – podobno najładniejszy fiord w Norwegii. Ciągnie się on efektownie, wijąc w literę S, a wokół jest kilka widokowych tras, z których z góry widać efektowny pejzaż. My dotarliśmy tam od strony góry Dalsnibba. Na górę za opłatą można wjechać. Niestety, kiedy my znaleźliśmy się na szczycie, była taka mgła i chmury, że nic nie było widać. Trochę rozczarowani wróciliśmy na trasę, ale kilka zakrętów dalej ukazał nam się wspaniały widok na fiord i na znajdującą się u jego podnóża miejscowość.
Samo miasto Geiranger jest nieciekawe, ale prowadzi z niego słynna Droga Orłów i Droga Trolli. Wjeżdżając drogą o jedenastu, bardzo ostrych zakrętach, można zatrzymać się na tarasie widokowym i zrobić zdjęcia fiordu i wodospadu Siedem Sióstr.
Po zjedzeniu na parkingu obiadu, składającego się z dwóch kanapek z mielonką, postanowiliśmy kierować się w stronę lotniska niedaleko Sandefjord. Po drodze znaleźliśmy świetny camping i stamtąd, następnego dnia rano skierowaliśmy się na drogę nr 15, a później 51. Chcieliśmy przejechać górami Jotunheimen, w tłumaczeniu Domem Olbrzymów, gdyż są tam najwyższe szczyty w Norwegii. Było trochę jak na innej planecie: pusto, pełno kamieni, gdzieniegdzie śnieg, czasem potok. Inny świat, ale tyleż dziwny, co piękny. W górach jest całkiem dobrze rozwinięta sieć szlaków. A jeśli ktoś ma ochotę obejrzeć góry nie wysiadając z samochodu, dobrze jest wybrać się w trasę drogą Sognefjell, która ma nr 55.
Na ostatni nocleg dotarliśmy w nocy i po ciemku rozbijaliśmy namiot. Ale przecież już byliśmy zaprawieni w boju! Rano namiot stał prosto i nawet nie był pomarszczony, ha! Po śniadanku postanowiliśmy spędzić cały dzień nad morzem w okolicach Helgeroa. Potem przejechaliśmy do miejscowości Ula, gdzie w lecie był bardzo ładny camping, który kończył się kameralną plażą. Owinięci w koc, bo zimno jednak było, leżeliśmy sobie na kamienistej plaży i drzemaliśmy. Było cudnie tak odpocząć po 2,5 tys. przemierzonych kilometrach.
Jesteśmy zachwyceni Norwegią. Następnym razem pojechalibyśmy z chęcią na Lofoty. Jest tam pięknie, ale leżą bardzo daleko na północ. Może jakiś długi weekend? No, zobaczymy! Na koniec zdjęcie, które pokazuje, że trzeba uważać na znaki ostrzegawcze, na drogę wlazł nam taki oto gość:
No i się doczekałem 🙂
Piękne.
Chcę do Norwegii 🙂
Musisz tam pojechać! Jeśli dodatkowo lubisz survival pod namiotem to jest kierunek dla ciebie 🙂